
A tak wyglądał prezent przed zapakowaniem:

Pozdrawiam wszystkich i życzę ciepła, spokoju i cierpliwości:)
Biorąc pod uwagę Pani problemy pozwoliłam sobie przygotować dla Pani próbki nici mulina w kolorach podanych przez Panią, prosząc jednocześnie o ich ocenę.
Sugerowane parametry oceny:
a. Łatwość przechodzenia
b. Stopień mechacenia
c. Puszystość
d. Łatwość rozdzielania
e. Połysk
f. Pokrywanie kanwy
ocena:
1-negatywna
2-przeciętna, zadawalająca
3-dobra
4-bardzo dobra
KOBIETA
Kiedy ma 5 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi księżniczkę.
Kiedy ma 10 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi Kopciuszka.
Kiedy ma 15 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi obrzydliwą siostrę przyrodnią Kopciuszka: Mamo, przecież tak nie mogę pójść do szkoły!
Kiedy ma 20 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste, ale mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 30 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste, ale uważa, że teraz nie ma czasu, żeby się o to troszczyć i mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 40 lat:
Ogląda się w lustrze i widzi się za gruba, za chuda, za niska, za wysoka, włosy za bardzo kręcone albo za proste, ale mówi, że jest przynajmniej czysta i mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 50 lat:
Ogląda się w lustrze i mówi: Jestem sobą - i idzie wszędzie.
Kiedy ma 60 lat:
Patrzy na siebie i wspomina wszystkich ludzi, którzy już nie mogą na siebie spoglądać w lustrze. Wychodzi z domu i zdobywa świat.
Kiedy ma 70 lat:
Patrzy na siebie i widzi mądrość, radość i umiejętności. Wychodzi z domu i cieszy się życiem.
Kiedy ma 80 lat:
Nie troszczy się o patrzenie w lustro. Po prostu zakłada liliowy kapelusz i wychodzi z domu, żeby czerpać radość i przyjemność ze świata.
Jakie to były piękne czasy!!!!!
Ja, moi bracia i reszta naszej ulicy spędziliśmy dzieciństwo na obrzeżach małego miasteczka - właściwie wsi.
Byliśmy wychowani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny.
Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami.
My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi i w tej słodkiej niewiedzy mogliśmy spędzić nasz wiek dziecięcy:
Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy się bawić na licznych w naszej okolicy budowach. Gdy w stopę wbił się gwóżdż, matka go wyciągała i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy, bo wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo Higiny Zabaw).
Nie chodziliśmy do przedszkola a rodzice nie martwili się, że będziemy opóżnieni w rozwoju. Uznali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od pierwszej klasy.
Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się spociliśmy.
Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą służył czosnek, herbata ze spirytusem i pierzyna. Dzięki temu nie stwierdzano u nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie bywał, zatem nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia. Dodam, że nikt nie wsadził babci do wariatkowa za raczenie dzieci spirytusem.
Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się, że zje nas wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy to i wrócimy. Oczywiście na czas, bo powrót po bajce był nagradzany paskiem.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę.
Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo - jak zwykle.
Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znależliśmy się w podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę, to nie muszą do niej wracać.
Latem jeżdziliśmy rowerami nad rzekę, nie pilnowali nas dorośli i nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt nie potrzebował specjalnych lekcji aby się nauczyć.
Zimą ojciec urządzał nam kulig stary fiatem, zawsze przyspieszał na zakrętach. Czasami sanki zahaczały o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy. Nikt nie płakał, chociaż wszyscy się trochę baliśmy.
Dorośli nie wiedzieli do czego służą kaski i ochraniacze.
Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.
Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer policji, żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy. Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną a policja zajmowała się sprawami dorosłych.
Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice trzymali się od tego z daleka. Nikt z tego powodu nie trafił do poprawczaka.
W sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina. Nie potrzebowano opiekunki, bo po całym dniu spędzonym na dworze i tak szliśmy grzecznie spać.
Pies chodził za nami bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał i nikt nie zwracał na to uwagi.
Raz uwiązaliśmy psa na "sznurku od presy" i poszliśmy z nim na spacer, udając wielkie państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy psy wolność na zawsze.
Mogliśmy dotykać innych zwierząt. Nikt nie wiedział co to są choroby odzwierzęce.
Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby się nie osikać lub "tam" nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział.
Oczywiście nikt nie mył, po tej czynności, rąk.
Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedzmą, goniła nas z laską. Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać i nosić zakupy.
Wszystkim stary wiedżmom musieliśmy mówić dzień dobry. A każdy dorosły miał prawo na nas to dzień dobry wymusić.
Dziadek pozwalał nam zacigać się swoją fajką. Potem głośno się śmiał, gdy powykrzywiało nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.
Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad a ojciec postawił mu piwo.
Do szkoły chodziliśmy półtora kilometra piechotą. Ojciec twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły - on chodził pięć kilometrów.
Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.
Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat.
Nasi rodzice byli oburzeni maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.
Czasami mogliśmy jeżdzić w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.
Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.
Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie liczył kalorii.
Żuliśmy wszyscy jedną gumę na zmianę przez tydzień. Nikt się nie brzydził.
Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi. Nikt nie umarł.
Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli, że to dla nas wstyd.
Musieliśmy całować w policzek starą ciotkę na powitanie, bez beczenia i wycierania ust rękawem.
Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy nawzajem siebie.
Nikt nas nie chronił przed złym światem. Idąc się bawić musieliśmy sobie dawać radę sami.
Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi, wolność była naszą własnością.
Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedżmy, przypadkowi przechodnie i koledzy ze starszej klasy. Rodzice chętnie przyjmowali pomoc przypadkowych wychowawców.
Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód. niektórzy pozakładali rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami. Dzisiaj jesteśmy o wiele bardziej ucywilizowani.
My, dzieci z naszego podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli jak nas należy wychować.
To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bez bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek, żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają.